Czyli jednak. Papa Y kopnął w kalendarz, wojna się skończyła, pora wstać z kolan.
Kubo nie patyczkuje się i rzuca nas 10 lat w przyszłość, gdzie Drezno Soul Society zostało już odbudowane. Wszechkapitan Kyōraku siedzi sobie i gada do kamienia. Tak, niczym Bon Scott w 1980 kapitan Gruźlitake nie przeżył delfinka. Dla usprawiedliwienia, Scott nie wymiotował Bogiem.
Nanao jednak popędza Shunsuia, bo oto mamy ceremonię powołania nowego kapitana 13. Oddziału.
W międzyczasie ósma Nemu zgarnia krwawe żniwo pośród czytelników w stylu bardzo podobnym do Kiry. W sensie, te wszystkie zawały.
Tymczasem Zaraki usiłuje dostać się na ceremonię. Ken-chan, rozumiemy, że to wina Yachiru, że byłeś kompletnie pozbawiony zmysłu nawigacji. Ale ona nie zniknęła per se, masz ją teraz w środku.
Rangiku znalazła sposób na wieczną młodość, oddając część swojej fizycznej dojrzałości Momo. A o swoim kapitanie zawsze zapominasz… Ale o wbiciu szpili Hisagiemu to nie.
Serio, Hisagi jest tyłkiem do bicia nawet, gdy nikt z nikim nie walczy. A Bankai dalej nam nie pokazał. Tak samo, jak nowy kapitan 7. Oddziału, Iba, który oprócz haori przywdział również złodupną sznytę.
Po krótkiej sprzeczce między Kenpachim, który jakoś dotarł, a Suì-Fēng (nowy ship na horyzoncie?… NIE) zaczyna się ceremonia. A nowym kapitanem 13. Oddziału jest… Rukia, która koniecznie chce dorównać nowej Nemu.
Tymczasem w barakach 12. Oddziału szaleństwo, bo wykryli Reiatsu podobne do Yhwacha. Pewnie, że nie ogarniają, nie widzieli Quincy od dekady.
Jeszcze jedno, bardzo ważne pytanie – co z Aizenem? Też odwalił kitę? Sam grzecznie wrócił do mamra? Został spacyfikowany?
Następny, ostatni rozdział za dwa tygodnie. W międzyczasie zacznijcie się przyzwyczajać, że Bleacha niet.
A ten nowy krzyż przy Sōkyoku to chyba niemal tak wielki, jak Chrystus Świebodziński.